„GRANICE, KTÓRE WARTO ZNAĆ”

Ktoś mądry powiedział kiedyś pewną mądrą rzecz: „too much information is toxic”. Jak wszystkie dobre bon moty tak i ten jest niezwykle uniwersalny i można go przyłożyć do wielu dziedzin naszego życia. Jednak ze względu na profil tego bloga skupmy się na treningu.

Już od dłuższego czasu (czytaj: zajęło mi to kilkanaście lat i wiele, wiele błędów i porażek) uważam, że jednym z największych problemów w szeroko rozumianym świecie treningu jest natłok informacji. Są one dosłownie wszędzie, jest ich mnóstwo, ich liczba rośnie lawinowo/wykładniczo, dotyczą wszystkiego czego tylko mogą i w większości są generowane przez osoby nie mające chociaż kilku lat solidnego doświadczenia w temacie. Dodajmy do tego całą masę filmów, filmików i innych motywacyjnych przekazów i mamy niestety odpowiedź na pytanie: czemu pewne rzeczy się po prostu dzieją, a nie powinny.

Powodem tego wstępu jest moje przekonanie, że w tej toksycznej chmurze niesprawdzonych, generowanych spod palca informacji, bardzo łatwo nie tylko się pogubić, ale również zatrzeć, zaburzyć czy też wypaczyć obowiązujące (czytaj- działające, a nie bijące rekordy popularności) wzory, definicje i standardy.

W dzisiejszym odcinku chciałbym się skupić na granicach. A dokładnie rzecz biorąc na dwóch granicach, o których mówi się dużo, ale nie nazywa się ich zbyt często i zbyt precyzyjnie. Każdy z nas je MA, ale nie nie każdy z nas je ZNA, a co najgorsze, nie odróżnia ich od siebie.

Pierwsza.
Granica naszego komfortu.

Ehhh gdyby jej nie było to z YT wyparowałoby kilka milionów „motivational movies”. Na szczęście takowa jest. Tylko co ona oznacza? Ano (na szczęście!) dla każdego coś innego. A ja nie znam lepszej metody na jej uchwycenie niż wzięcie kartki i długopisu, paru łyków kawy i napisanie 5 rzeczy leżących W DANYM MOMENCIE NASZEGO ŻYCIA (bo zmienić to się może i to też wiedzieć musisz) poza naszą treningową strefą komfortu.

Nie chcę Cię zostawić z tym samego, więc w ramach konstruktywnej zachęty, u mnie kilka treningowych rzeczy spoza strefy komfortu wyglądałoby na szybko tak:

1. trening o 6:30 rano (jakikolwiek siłowo-wytrzymałościowy). Bo rozciąganie i poranny rozruch robię w miarę regularnie- to co innego. Ale żadnych „mocnych” jednostek robić nie lubię o brzasku.

2. robienie „treningu” na basenie. Pływać umiem, wejść do wody czasem lubię, lecz pływakiem jestem nielada :). Jak myślę, że mam iść na basen i zrobić 20-30 basenów, to mam ochotę schować się pod kołdrą jak w środku jesiennej chandry. Chociaż jest to rzecz zdrowa i świetna to…no nie.

3. błyskawiczne płatki jaglane na śniadanie. Już sam ich zapach mnie wzdryga. Oddałbym wszystko, żeby smaku nie miały żadnego niż ten co mają. Lecz ponieważ płatków owsianych jeść nie za bardzo mogę (a są dla mnie nektarem w porównaniu do tych pierwszych), to jadam je dosyć często.

4. stanie na rękach. Coś tam umiem. Nawet parę metrów przejdę, teorię znam od A do Ż ale … no nie. Nie lubię stać w miejscu co do zasady. A już stać w miejscu do góry nogami, to szyta na miarę tortura dla mojej duszy.

5. Ciężkie przysiady. Chociaż po kilku latach treningów (hehe) usiadłem ok. 2 krotność masy ciała (160 kg), to za każdym razem gdy robię (robiłem) ciężkie przysiady całe moje ciało szeptało- NIE. Nie mam dogodnych proporcji ciała (długości i proporcje kości kończyn dolnych), aby robić siady jak chiński sztangista. Po prostu nie jestem maszyną do siadów i basta. Nie każdy jest, co nie znaczy, że przysiadów robić nie powinieneś lub są złe. Są świetne. Ba, wręcz niezbędne bo jest to jeden z podstawowych wzorców ruchowych, od siły którego będzie zależało do jakiego wieku będziesz w stanie samodzielnie wstać z łóżka.…

Co łączy te wszystkie punkty? Ano to, że z techniczno-fizycznego punktu widzenia jestem w stanie je wszystkie robić. Robiłem je, czasem robię i najprawdopodobniej czasem robić będę. Jednak jakaś część mojej duszy mówi mi cały czas- to nie dla Ciebie. Męczą mnie one bardziej niż męczyć powinny, stresują, frajdy nie przysparzają i nie biegnę z uśmiechem w podskokach na trening z myślą o nich no i ogólnie rzec biorąc- ich nie lubię. Czy je polubię? Nie wiem. Czy muszę je polubić- tych wymienionych powyżej do mojego celu- nie. Czy są dla mnie korzystne- niektóre tak, chociaż skoro ich nie lubię i moje całe ciało na ich myśl się buntuje to jak to na szali położyć? Więc na razie to zostawmy.

Druga.
Granica naszych możliwości.

Teraz zaczyna się ciekawie. O ile granica pierwsza- naszego komfortu to granica lekko zabagniona, gdzie komary tną w szyje i trzeba iść przez pokrzywy, to ta druga granica wydaje się jak rzeka lawy. Ani jej obejść, ani przeskoczyć, świeci na czerwono po oczach i jest oczywistą, oczywistością.

Ano właśnie moim zdaniem nie jest. I to też warto sobie uświadomić.
O ile nie jest problemem wiedzieć, że podnosząc wczoraj maksymalnie 120 kg w martwym ciągu jutro nie podniosę 150, lub dopiero-co ustanawiając życiówkę na 10 km z czasem 42 minuty nie złamię raczej w najbliższy weekend 40-tu, o tyle schody pojawiają się gdzie indziej.
A co z treningami (testami), których nigdy wcześniej nie robiłeś/łaś i nie masz skali porównawczej?
A co z treningami typu CrossFit, w których jest ogromna zmienność, kilka różnych płaszczyzn i elementów na raz i też trudno je przewidzieć oraz porównać do treningów „podobnych” aczkolwiek jednak innych?

I teraz dwa pytanie najważniejsze. Każdemu z nich można poświęcić osobny wpis a drugiemu z nich nawet książkę.

1. gdzie i kiedy te dwie granice mają „punkty styczne” i jakie zagrożenia niesie ze sobą ich pomylenie?

2. czy zero-jedynkowo można stwierdzić na wszystkich płaszczyznach „treningowych”, że skoro coś zrobiłem to znaczy, że było to dla mnie w granicach moich możliwości?

Jesteśmy już bliżej niż dalej tego wywodu, więc jeżeli myślisz, że zaraz otrzymasz konkretną odpowiedź, którą będziesz mógł już od jutra zaimplementować w swoje życie treningowe, to przepraszam. Znowu Cie zawiodę.

Ten blog jest po to, żeby czasem powiedzieć coś absolutnie pewnego i niepodważalnego, czasem żeby rzucił trochę światła na mroczne zakamarki naszego myślenia i postępowania, a czasem żeby zadać pytanie, które nawet pozostając bez odpowiedzi spowoduje, że trochę skręcisz w lewo lub w prawo.

Ja myślę tak.

Nie wiem, jakie są Twoje cele treningowe, ale raczej mało prawdopodobne jest, żeby je osiągnąć nie wychodząc na pewnych frontach poza granice swojego komfortu. Chcesz schudnąć- to raczej oznacza, że w ostatnim czasie jadłeś za dużo (czytaj: smacznie :P) i ruszałeś się za mało. Zakładam, że to jest Twoje status quo więc oczyszczenie Twojego menu z tłustych, słonych i słodkich rarytasów będzie na początku bolało. Natomiast jeżeli chcesz lepiej biegać (jak ja) a nie lubisz stać na rękach to… sam wiesz. Możesz czasem się pobawić, ale nie próbuj na siłę czegoś polubić co niezbędne Ci nie jest. Ale już jak Twoim celem jest gimnastyka, silnie i zdrowe barki i pochwalenie się na Instagramie pięknym handstandem, to cóż. Musisz się wziąć z tym dyskomfortem za bary i robić swoje. Albo taki przykład: nie cierpisz (jak ja) trenować o 6:30 rano. Masz jednak dużo pracy, dwie firmy, trójkę dzieci i naprawdę zajmuje Cię to całego od 8 do 22. Ale z drugiej strony jesteś w kiepskiej formie, brzuch urósł strasznie, kondycji brak a motywacja do poprawy zdrowia, żeby za kilka lat móc śmigać ze swoimi synkami ogromna. Wtedy 6:30 się kłania czy Ci się to podoba czy nie. Czy to polubisz? Gwarancji nie ma. Ale jak zobaczysz pierwsze świetne rezultaty to szanse rosną, więc warto spróbować.
Zakładam, że to co napisałem jest dosyć jasne.

No a co z tą granica naszych możliwości. Tu mam trochę bardziej kontrowersyjną opinię. Otóż dla mnie definicją granicy możliwości jest to czy coś… możemy. Jednak w świecie szeroko rozumianego sportu i treningu słowo „móc” ma dla mnie sporą głębię. Zapytam tak: czy to, że umiesz podnieść dany ciężar oznacza, że umiesz podnosić ciężary? Czy to, ze możesz biegać oznacza, że powinieneś (w danym momencie) biegać? Lub też czy to, że potrafisz chodzić na rękach oznacza, że liczba korzyści z tego skilla przewyższa jego negatywne dla Ciebie skutki? Czy jeżeli podniosłeś w martwym ciągu 150 kg, ale wszyscy razem z trenerem na czas tej wojny odwrócili swój wzrok, żeby samemu rykoszetem nie doznać uszczerbku na zdrowiu, oznacza, że jest to w granicach Twoich możliwości?

Pewności nie mam.

Teoretycznie żadna z granic naszego komfortu nie powinna być granicą naszych możliwości.

Teoretycznie też każda granica naszych możliwości nie powinna być granicą naszego komfortu.

Teoretycznie.

W swojej wieloletniej karierze trenersko-zawodniczej wiele razy spotkałem się z przypadkiem kiedy ktoś przekracza granice swoich możliwości udając (?), że nie są to jego granice komfortu. Ego, ego i jeszcze raz ego. Ale o tym jeszcze z pewnością będzie. Zaufaj mi jak nie tylko uwalniające, ale jakże skuteczne z treningowe punktu widzenia, jest przyznanie: JESZCZE tego nie umiem/nie mogę zrobić.

Osobiście uważam i z całego serca rekomenduję Ci tak.

Patrz na przesuwanie granic komfortu w bardziej „miękkich” kategoriach. Wstawaj wcześniej, jedz zdrowiej, poświęcaj więcej czasu na nudne i żmudne szlifowanie techniki, ruszaj się częściej. To naprawdę BARDZO dużo.

Granic możliwości nie sprawdzaj. Zbliżaj się do nich na odległość rzutu kamieniem, żeby nie dostać w głowę. Podchodź, patrz gdzie są (lub mogą być) i notuj. Nie forsuj ich siłą. To nie są granice betonowe, które można obalić li tylko spychaczem. Trenuj regularnie, czasem mocno, czasem średnio, czasem lekko, jedz świadomie a większość tych granic przesunie się sama. Z pewnością te, które przesunąć warto.


Share: